Migranci vs. ekspaci – Nasz Wybir – Portal dla Ukraińców w Polsce

Migranci vs. ekspaci

6 lipca 2016
Migranci vs. ekspaci

Po raz pierwszy powiedziano mi, że jestem migrantką gdzieś po kilku miesiącach mego pobytu w Polsce. W odpowiedzi mówiłam, że przyjechałam tu przecież zakończyć pisanie mego doktoratu, nie zamierzam pozostać. Nie jestem migrantką, jestem tu tymczasowo. Jak okazało się, moje argumenty nie przemawiały, ani do mego rozmówcy, ani do służby migracyjnej.  

лащук юлія
Julia Laszczuk

Gry językowe

Migrant lub bardziej właściwie, imigrant – to cudzoziemiec, osiedlający się w innym kraju – wyjaśnił mi „Wielki Słownik Języka Polskiego”. Dlatego z czasem przywykłam do określenia i to słowo nie wywoływało negatywnych skojarzeń. Chociaż wyraźny i czasami niepotrzebny podział na „my” / „oni” (migranci, uchodźcy, inni, nie Polacy, nie biało-czerwoni) do tej pory budzi w mej świadomości sprzeciw.

Pewnego razu w rozmowie z kolegami, którzy mieszkają w Polsce, a nie pochodzą z tak zwanych państw byłego ZSRR, zeszliśmy na temat cudzoziemców w Warszawie. Mówili o sobie używając nowego dla mnie słowa – „ekspaci”. Znów stanęło przede mną pytanie o samoidentyfikację. Więc kim jestem – migrantem czy ekspatem?

Kwestia wymaga przede wszystkim analizy teoretycznej. Dlatego ponownie zaglądam do słownika. „Ekspatriant, ekspat  – od łacińskiego ex (w przeszłości) i patria (ojczyzna) to człowiek, który tymczasowo lub na stałe mieszka w innym kraju, niż w tym, w którym się urodził, wychował lub otrzymał obywatelstwo. Słowo nie jest używane przez oficjalne instytucje, ale jest bardzo popularne w powszechnym użyciu.

Jak widać, ten termin nie jest używany w języku oficjalnym. Jaka jest więc różnica między ekspatem a migrantem i dlaczego oba terminy są używane paralelnie? Czytamy, że różnica między ekspatriantem a imigrantem polega na tym, że imigrant to osoba, która bardziej stara się zintegrować ze społeczeństwem i jego zwyczajami, a ekspatriant wychodzi z założenia, że przebywa w nowym kraju tymczasowo i nie wyklucza powrotu do ojczyzny. Pomimo tego, że wielu ekspatriantów nigdy nie wraca, myśl o takiej możliwości nigdy ich nie porzuca.

O Mykole, Johnie i integracji

Taka definicja budzi we mnie jeszcze więcej wątpliwości. Szukając odpowiedzi na postawione pytanie, nie znalazłam żadnego logicznego wyjaśnienia. Umowny Mykoła, który przyjeżdża z Ukrainy do Polski na zarobki, aby dokończyć budowę domu i nijak nie chce się integrować, uczyć języka i nie planuje pozostać, faktycznie niczym nie różni się od umownego Johna, który tymczasowo pracuje jako nauczyciel języka angielskiego, polskiego nie rozumie i nie chce się nauczyć, ponieważ za rok- dwa powróci do swego kraju. Ale nie powróci, bo tam nie ma dla niego pracy. W rzeczywistości, nie ma żadnej różnicy. Dlaczegóż więc Mykoła to migrant, a John ekspat?

W zasadzie, jasne o co chodzi. Obywatele lepiej rozwiniętych europejskich państw nie uważają swej imigracji do Polski za wielkie osiągnięcie i określają się mianem ekspatów, ponieważ trafili tu za pracą, z powodów rodzinnych lub przypadkowo, w poszukiwaniu słowiańskiej egzotyki i taniego alkoholu. Ale najbardziej interesuje mnie kwestia obywateli państw tzw. „trzeciego świata” (jak Ukraina) – Indii, Nepalu, Egiptu, państw Ameryki Łacińskiej oraz innych. Wśród pytanych przeze mnie przedstawicieli tych krajów żaden (sic) nie określił się jako migrant. Kilku określiło się jako ekspaci, a wszyscy inni, po prostu, jako cudzoziemcy w Polsce. Oczywiście, nie przeprowadziłam poważnych socjologicznych badań i nie pretenduję na naukową obiektywność, ale taki powierzchowny sondaż przyniósł odpowiedzi na wiele pytań, między innymi także o kwestii postradzieckich „różowych okularów” oraz iluzji Europy już po tej stronie granicy.

Polska jako „ziemia obiecana”

Przez długi czas Polska była dla Ukraińców jedynym oknem na  świat. To stamtąd w okresie istnienia żelaznej kurtyny przywożono pierwsze dżinsy, płyty „Led Zeppelin” i postępowe idee. Po zdobyciu niepodległości, Polska stała się swoistą „starszą siostrą”, rozwiniętą gospodarczo, zadbaną, „europejską”, z którą Ukraina co raz się porównuje. Pamiętam, jak kilka lat temu w jednym z kanałów telewizji publicznej dziennikarz opowiadał o tym, że w latach 90-tych Ukraina była opóźniona od Polski o 5 lat, obecnie (w okresie, gdy program był transmitowany) – o całe 15 lat. Nie wiem, na ile takie porównania dwóch krajów są  naukowo potwierdzone i sensowne, bo chociaż dotyczą państw sąsiedzkich, jednak z absolutnie różnym historycznym doświadczeniem oraz innymi wskaźnikami, ale robią one jednak swoją sprawę. Przejechawszy chociaż raz autobusem trasę Łuck – Warszawa, można zauważyć „strach i drżenie” naszych rodaków przed polskimi celnikami. Nie dlatego, że wiozą blok papierosów, a dlatego, że trzeba się bać, bo jestem gościem (czytaj – potencjalnym imigrantem), a on – gospodarzem.

Amerykanin, Niemiec, a nawet Hiszpan to ekspat a priori – nawet jeśli przyjeżdża do Polski ze 100 dolarami (euro) w kieszeni, bo u siebie nie umie niczego robić. A tu jest ekspatem, nosicielem obcego języka, przedstawicielem „pierwszego świata”. Ukrainiec, w tym czasie, to migrant, zarówno, gdy przyjeżdża do Polski pracować na budowie lub uczyć się, jak i gdy wzbogaca polską gospodarkę, otwierając tu swój biznes. Wszystkich wrzuca się do jednego worka. Czy nazwa jest więc na tyle ważna?  Myślę, że bardziej ważne jest to, co za nią stoi.  Sztuczne dzielenie na „nas ekspatów” i „was migrantów” dzieli, umyślnie czy podświadomie, imigranckie środowisko w Polsce na lepszych i gorszych. Ale z punktu widzenia biologii i konstytucji jesteśmy wszyscy równi, nieprawdaż?

To właśnie ten przypadek, gdy przesadzona europejska poprawność polityczna działa w jedną stronę. Jesteśmy poprawni politycznie, gdy chodzi o kwestię określania Afroamerykanów „Murzynami” lub Romów „Cyganami”, ale w tym przypadku mówimy – nie jesteśmy migrantami, migranci to nie my, wkładając w, wydawałoby się, dwa synonimy absolutnie różne znaczenia. Może jest sens w tym, aby całkowicie zrezygnować z podziału na migrantów i ekspatów, który poniża jednych i wywyższa drugich, a zamiast tego wykorzystywać absolutnie neutralne pojęcie „cudzoziemcy”, którymi wszyscy właściwie jesteśmy? Ale jest to kwestia do rozpatrzenia dla filologów oraz w sumieniu każdego człowieka.

Postscriptum

Późny wieczór. Warszawa. Cotygodniowe spotkanie ekspatów w jednym z lokali w centrum miasta. To miejsce na rozmowę, piwo, poznanie innych kultur i wspólnie spędzony czas. Przy wejściu stoi Jason z Wielkiej Brytanii, w białej koszuli oraz plakietką organizatora. – Skąd jesteś? – pyta po angielsku. – Ukrainka? Za tym stołem siedzą Ukraińcy, ale możesz przysiąść się tam – do Amerykanów i Turków.  Patrzę na ukraiński stół. Na pierwszy rzut oka trudno odróżnić, kto jest Ukraińcem, a kto nie, ale zauważam u jednego z chłopaków koszulkę z ukraińskim tryzubem. Nasz. Z wyglądu – lat 20, mogę z pewnością powiedzieć, że to student. Jest z nim kilku kolegów, także Ukraińców – mają charakterystyczny akcent. Tu nikt nie jest lepszy ani gorszy – lubimy tę samą muzykę, te same książki albo nie lubimy, mamy dobre wykształcenie, pracę, hobby albo ich nie mamy. Nie to jest ważne. Dziś w warszawskiej knajpce, wszyscy: oni, ja, my  są równi, więc dlaczegóż jutro znów się podzielimy?

Julia LASZCZUK