Gdy pomagamy – nie liczą się granice – Nasz Wybir – Portal dla Ukraińców w Polsce

Gdy pomagamy – nie liczą się granice

14 czerwca 2016
Gdy pomagamy – nie liczą się granice

Wiktoria Batryn, gdy miała dziesięć lat, trafiła podczas wakacji do Polski, do mamy, która przyjechała tu do pracy. Przez lato nieźle opanowała język polski i pozostała na naukę, od 4 klasy szkoły podstawowej. Obecnie, po zdobyciu edukacji i uformowaniu osobowości, Wiktoria jest znana ze swej obywatelskiej postawy i działalności w wolontariacie na rzecz wspierania Majdanu, a następnie żołnierzy ATO oraz ich rodzin.  

 – Majdan, który przerodził się w Rewolucję Godności to w rzeczywistości moja pierwsza, dorosła prawdziwa działalność społeczna – dzieli się wspomnieniami Wiktoria.

Początkowo przyłączała się do zbiórek, a następnie sama zaczęła je współorganizować, w ramach inicjatywy Euromajdan – Warszawa.

 – Wówczas odnosiło się wrażenie, że wszyscy to Euromajdan, że nie ma żadnych podziałów, a w ogóle wydawało się, że wszyscy Ukraińcy Warszawy wyszli na Majdan.

Wielkie serce Wiktorii i jej zdolności organizacyjne ujawniły się podczas pobytu w Warszawie na leczeniu rannych uczestników Majdanu.

– Poświęcałam im cały swój czas – w jej oczach pojawiają się iskierki. – Wówczas zwolniono mnie nawet z pracy – mówi bez cienia żalu.

„Nasz Wybir”: Zostałaś zwolniona z pracy ponieważ dużo czasu poświęcałaś pracy społecznej?

Wiktoria Batryn: Tak. Zawsze byłam w pracy, zostawałam po godzinach, a gdy byłam potrzebna zawsze można było do mnie zadzwonić. A tu okazało się, że mam dodatkowe sprawy. To oczywiście nie bardzo spodobało się mojemu pracodawcy… Poza tym, mój ówczesny kierownik miał niezbyt proukraińskie poglądy, więc, możliwe, że główną przyczyną była moja aktywna ukraińska postawa. Ale wcale nie szkoduję… Bardzo szybko znalazłam pracę w tej samej sferze.   

NW: Czy podczas trwania Majdanu twoja działalność geograficznie ograniczała się jedynie do Warszawy?

WB: Nie, byłam także w Kijowie. Wróciłam dwa dni przed rozstrzałem (w głosie zagubienie i ból). Ale nawet kiedy byłyśmy (Wiktoria i jej mama, Halyna Andruszkiw – red.) na Majdanie w „spokojnym” okresie, chłopaki, dbając o nasze bezpieczeństwo, nie zezwalali iść na „pierwszą linię” i oddalać się od Majdanu, szczególnie po 22:00.     

NW: Jak rozumiem, na Majdan pojechałaś z zebraną w Warszawie pomocą?

WB: Dokładnie. Na początku przekazywaliśmy ją autobusami i busami, a potem, gdy zaplanowaliśmy wyjazd do Kijowa, zebraliśmy wyłącznie lekarstwa – tyle, ile mogły udźwignąć dwie kobiety. Byłyśmy na Majdanie, niestety, jedynie prawie dwa tygodnie, ponieważ, zarówno ja, jak i mama miałyśmy pracę, dzięki której mogłyśmy i możemy nadal pomagać.

NW: Kiedy powstał pomysł stworzenia waszej inicjatyw?

WB: To nawet nie do końca nasz pomysł, a raczej potrzeba czasu. Moja koleżanka, która przewodniczy Fundacji „Alaska”, gdy opowiedziałam jej o sytuacji, szczególnie o leczeniu chłopaków z Majdanu, ich rodzinnych problemach, wyraziła chęć przyłączenia się i wniesienia swego wkładu, pomagając organizować koncert na rzecz dzieci Ukrainy. Zebrane pieniądze miały pójść na pomoc dzieciom, których rodzice ucierpieli. Wówczas powstała inicjatywa „Bohaterom Majdanu”.

NW: Czyli głównym zadaniem była opieka na rannymi z Majdanu, którzy przebywali na leczeniu w Polsce?

WB: W tym momencie – tak.

NW: Ile osób było pod waszą opieką?

WB: W Warszawie było ich 40.

W szpitalu
W szpitalu

NW: Zajmowaliście się tylko tymi, którzy przebywali w szpitalach w stolicy?

WB: Z chłopakami, którzy leczyli się w Katowicach i Rzeszowie podtrzymywaliśmy kontakt telefoniczny, ale w tych miastach byli także miejscowi wolontariusze.

NW: Chłopaki przeszli leczenie, pojechali na Ukrainę – i co dalej?

WB: Dalej nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Po pracy trzeba było iść do domu, a nie do szpitala. Trudno było wrócić do zwyczajnego życia, jakie było przed Majdanem i podczas leczenia chłopaków. Był to czas intensywnego życia, poświęcania się dla innych. Wraz z odjazdem chłopaków pojawiła się jakaś pustka. Zdecydowałyśmy z mamą, że szybko wypełnimy ją czymś korzystnym. Ostatnie osoby wyjechały w kwietniu, a już w czerwcu zaczęłyśmy się kontaktować z różnymi oddziałami na froncie. Wówczas było ogromne zapotrzebowanie na Celox (środek do natychmiastowego tamowania krwotoku). Uważano, że to podstawowy środek, który może ratować życie chłopaków. Pisaliśmy do różnych instytucji i hurtowni, które sprzedają preparat. Nawiązałyśmy współpracę z firmą „Paramedyk24”, zapoczątkowałyśmy inicjatywę „ForUArmy” – zbieraliśmy pieniądze na zakup apteczek dla żołnierzy. Apteczki przekazaliśmy Ani Kertyczak ze Związku Ukraińców w Polsce, a ona przekazała je na Ukrainę.

NW: A jak rozpoczęła się praca z wysyłką darów dla dzieci żołnierzy ATO?

WB: Od listopada 2014 roku organizowałyśmy zbiórkę dla dzieci żołnierzy ochotników, pod hasłem „Mikołaj z Polski dla dzieci z Ukrainy”. Była to pierwsza dosyć udana próba. Zebrano i rozesłano po Ukrainie (Winnica, Tarnopol, Lwów, Kijów) ponad 900 prezentów. Następnie były jeszcze dwie takie akcje.     

NW: Jakie?

WB: Przed pierwszym dzwonkiem w 2015 roku zbieraliśmy szkolne wyprawki – akcja odbywała się pod hasłem „Nie moja wojna”. Przed Nowym Rokiem i Bożym Narodzeniem 2016 roku przeprowadziliśmy akcję „Święta bez taty” – zbieraliśmy prezenty (pieniądze na nie) dla dzieci żołnierzy Sił Zbrojnych Ukrainy i ochotników. Zbieraliśmy i pakowaliśmy je w Ukraińskim Domu, którego zarządcy uprzejmie udzielili nam pomieszczenie. Dzięki nieobojętnym osobom, które wsparły naszą inicjatywę, zrobiliśmy 1519 paczek dla ukraińskich dzieci, których rodzice na froncie bronią niepodległości naszej ojczyzny.

NW: Co zawierały takie zestawy?

WB: Podczas ostatniej akcji były to przede wszystkim słodycze, ale także nowe ubrania, zabawki, przybory szkolne, żywność o długim terminie przydatności. Były to symboliczne podarunki, które ważyły średnio po 2 kg.

NW: Plany na przyszłość?

WB: Akcję „Święta bez taty” planujemy przeprowadzać cyklicznie. Mamy bardzo pozytywne odgłosy. Mamy nadzieję, że w następnym roku będzie równie udana.

NW: Do świąt noworocznych jeszcze daleko.

WB: Myślę, że do tego czasu coś wymyślimy i zorganizujemy.

"Święta bez taty"
“Święta bez taty”

NW: Przed naszym spotkaniem dowiedziałem się, że niedawno spędziłaś 21 godzin w podróży. To w ramach akcji „Święta bez taty”?

 WB: Nie, jeździłam do Holandii na spotkanie z diasporą.

NW: W tejże sprawie? Planujecie rozszerzyć geograficzny zasięg zbiórki pomocy?

WB: Tak, liczyłyśmy na współpracę z ukraińską diasporą w Holandii, ale, chyba nie ma z kim. Pojechaliśmy do naszych znajomych do Amsterdamu z nadzieją, że uda się zmobilizować przebywających tam wychodźców z Ukrainy, ale, jak się okazało, nastroje w tym środowisku są prorosyjskie.

NW: Czym to można tłumaczyć? Może pochodzą oni z „prorosyjskich regionów”?

WB: Właśnie, że nie. Najgorsze, że są to przeważnie osoby pochodzące z niewielkich miasteczek i wsi Zachodniej i Centralnej Ukrainy. Oczywiście, są też osoby ze wschodu. Jest wielu Rosjan i wielu Ukraińców, którzy pracują u tych Rosjan. Nie wiem, w czym polega problem. Możliwe, że wyjechali do pracy do Holandii wcześniej i nie rozumieją, co się stało w naszym kraju, specyfiki sytuacji, która powstała po Rewolucji Godności oraz po rosyjskiej agresji przeciwko Ukrainie.

Zaskoczyło mnie to, że większość z nich negatywnie wyraża się o Ukrainie i zachodzących tam wydarzeniach.  Symptomatyczne, że tamtejsza prawosławna cerkiew zbiera pomoc dla donieckiej i ługańskiej ludowych republik. Myślę, że problem świadomości „zarobitczan” w Holandii polega na tym, że nie ma tam tak aktywnej, jak w Polsce, mniejszości, z organizacyjną strukturą. Dlatego też, nie ma komu zajmować się edukacyjną pracą, wyjaśniać co się dzieje. Czytają tam czasopisma rosyjskiej diaspory, oglądają rosyjskie wiadomości na kanale Russia Today,   dodatkowy wpływ mają rosyjscy prawosławni duchowni. Ciężko znaleźć z ludźmi wspólny język i dojść do porozumienia.

Znajomi, których odwiedziliśmy, przyjechali do Holandii niedawno i, szczerze mówiąc, szkoda mi ich, że trafili w takie środowisko.

NW: Jak ci się udaje pogodzić pracę społeczną z zarabianiem na codzienny chleb?

WB: Obecnie nawet nie mogę sobie wyobrazić, że z jakichś przyczyn nie pomagałabym naszym rodakom w Ukrainie. Tym bardziej, że czuję się winna, że nie mieszkam w ojczyźnie. Było wiele sytuacji, gdy mówiono mi – Pokazujesz teraz, jaka z ciebie Ukrainka, a przecież ją zdradziłaś przyjeżdżając do Polski (Wiktoria słyszała takie słowa, zarówno podczas wyjazdu do Holandii, a także tu – w Polsce.  aut.). Możliwe, że jest w tym i prawda. Ale, z drugiej strony, w momencie wyjazdu byłam małą dziewczynką i nie mogłam zastanawiać się nad tym w tym kontekście. Wówczas myślało się, chyba, o sobie.  Uważam jednak, że teraz mam większe możliwość pomagać będąc tutaj, niż gdybym powróciła do ojczyzny. Więc to robię – przecież  jestem Ukrainką.

Rozmawiał Iwan KOZŁOWSKI

Foto: Grażyna Gudejko