
Maksym Demski – ukraiński reżyser, aktor, organizator wydarzeń kulturalnych i festiwali w Ukrainie. Znany jako dyrektor festiwalu sztuki współczesnej GogolFest.
Spotkaliśmy się z nim w Lublinie, gdzie mieszka od sześciu miesięcy: opiekuje się ojcem i kontynuuje twórczą działalność. W przededniu premiery jego spektaklu „Fathers”, który odbył się 4 i 5 sierpnia w lubelskim Centrum Kultury, „Nasz Wybór” rozmawiał z Maksymem Demskim o przeprowadzce do Polski, pracy nad spektaklem i kwestią – dlaczego ważnym jest, aby rozpocząć dyskusję na temat ukraińskich mężczyzn przebywających za granicą.
Przyjechał Pan do Polski pół roku temu. Dlaczego wybrał Pan właśnie Lublin na miejsce zamieszkania? A nie, powiedzmy, Warszawę, gdzie odbywa się najwięcej wydarzeń, między innymi także skierowanych do Ukraińców.
To właśnie doskonale, że tu wszystko odbywa się nie tak jak w Warszawie. Ale wkrótce tak będzie. A może nawet będzie tego więcej.
Lubimy Lublin (śmiech). Lublin to niejako lustro: sto kilometrów od granicy w jednym kierunku – Lwów, sto kilometrów od granicy w drugim kierunku – Lublin. Mieszkałem we Lwowie przez rok, pracowałem tam. A teraz jestem w Lublinie. Jak deja vu.

Wszystko tutaj jest mi bardzo bliskie. W tym mieście z jednej strony panuje atmosfera pasywności i powolności, a z drugiej altruizmu i pasji, gdzie pieniądze nie są najważniejsze. To świetne miejsce na refleksję. Jakby przebywanie w rezydencji: jest czas na poznanie i wzajemny szacunek, jest przestrzeń i cisza na stworzenie czegoś nowego.
W zasadzie to trafiliśmy tutaj, bo to Lublin nas wybrał, a nie my to miasto. Nigdzie nie jechaliśmy. Jechaliśmy skądś. Jest to również bardzo interesująca koncepcja, jeśli chodzi o sytuację, gdy jesteś w stanie niewiedzy. Przejechaliśmy wiele różnych krajów, zrobiliśmy wiele różnych projektów, ale nie mieliśmy miejsca, do którego można powrócić. Mogliśmy wrócić jedynie do Kijowa. Ale był ze mną mój ojciec, który teraz w Ukrainie nie może otrzymać niezbędnego leczenia i normalnie funkcjonować. Jestem jego jedynym opiekunem. Dlatego nie wiem, czy miałem szczęście, czy wsiąkłem.
W Lublin?
W Lublin także. Centrum Kultury chętnie otworzyło dla nas swoje drzwi. Pierwszy raz byliśmy tu przejazdem, jeszcze przed wojną. Byłem wówczas członkiem zespołu opracowującego projekt rewitalizacji Hostynnego Dworu w Kijowie. A jego forma jest niemal identyczna jak przestrzeń Centrum Kultury w Lublinie, tylko nieco większa. My w Ukrainie nie mamy takiego doświadczenia w rewitalizacji starych budynków, więc zrobilibyśmy milion błędów. Dobrym przykładem jest Centrum Kultury, które mieści się w budynkach dawnego klasztoru.
Tak w ogóle jestem zainteresowany pracą z czymś dawnym: kiedy istnieje stare terytorium, stare znaczenie i trzeba je zaktualizować. Tak jak nasze tradycje. Prezentujemy je po prostu pod jakąś współczesną muzykę i zostają takie same, ale pod współczesną muzykę. Albo można być zespołem DachaBracha, w którym ukraińskie pieśni i tradycje łączą się z innymi kulturami: widać to na przykładzie ich bębnów, czy też ich papachPapacha (turk.) – męskie nakrycie głowy z futra (z wełny owcy i karakułów), często powszechne wśród ludów Kaukazu, kozaków i w Azji Środkowej, element wojskowego ubioru. Ale przy tym wszystkim, dusza projektu pozostaje czysto ukraińska.

I cieszę się, że udało mi się pokazać elementy kultury ukraińskiej osobom, z którymi tu pracuję. Zaśpiewam także w swym spektaklu „Fathers” kilka ukraińskich piosenek. Już drugi dzień słyszę, jak ekipa nuci te melodie.
Wracając do Lublina. Jest Pan tu od sześciu miesięcy. Czym się Pan zajmuje, jak odnalazł Pan w tej przestrzeni?
Właściwie przez cały ten czas kontynuujemy poszukiwanie. Wydaje mi się, że poszukiwanie to element, bez którego nie można odnaleźć tego, czego się pragnie. Będąc w nowym miejscu można od razu rozpocząć pracę i tylko odepchnąć swoje marzenie jeszcze dalej. A ja mam marzenie. Marzenie w kreatywności, w sztuce. Jest także potrzeba rozmowy o wojnie. Jako obywatel Ukrainy, który nie może wypełniać swojej obywatelskiej roli z bronią na froncie, muszę robić cokolwiek innego, aby temat wojny w Ukrainie został usłyszany w świecie. Im więcej ludzi na planecie dowie się o wojnie z ust Ukraińców, tym lepiej. Dlatego nie wymyśliłem nic lepszego, niż wziąć i napisać tę sztukę.
Pana sztuka „Fathers” porusza problem mężczyzn przebywających za granicą. Obecnie ten temat jest szczególnie aktualny, ponieważ wizerunek „Ukraińca ukrywającego się za granicą przed mobilizacją” staje się coraz bardziej powszechny w mediach, a indywidualne historie tych osób i prawdziwe powody, dla których tu przebywają, często zostają niezauważone. Oczywiście nie umniejsza to odpowiedzialności tych, którzy rzeczywiście nielegalnie uciekli z Ukrainy. Ale moje pytanie brzmi: skąd wziął się pomysł na taki spektakl?
Jest to temat, który dotyczy mnie osobiście. Mieszkam tu, w Polsce i opiekuję się ojcem. Mam też wielu znajomych, którzy walczą na froncie, ale jeszcze żaden z nich nie powiedział mi: „Hej, dlaczego jesteś za granicą, przyjedź i walcz wraz z nami”. Od początku wojny na pełną skalę nigdy nie słyszałem takich słów skierowanych pod moim adresem. Zatem, z punktu widzenia mojej własnej relacji ze społeczeństwem temat ten nie stanowi problemu. Jednak to, co słyszę w polu informacyjnym, jest bardziej skomplikowane. I dlatego chcę zacząć o tym mówić publicznie. Mam nadzieję, że uda mi się to osiągnąć poprzez spektakl.
Kiedy pozostaję sam na sam ze sobą, moje odczucia mogą w ciągu jednego dnia zmienić się z euforii w kompletne „przygnębienie”. Czujesz się, jakbyś był po prostu gwoździem, który mają wbić w czyjąś trumnę. Nie jesteś nawet osobą, jesteś tylko gwoździem, po którego główce uderzają. I tak się czuję jako mężczyzna. Z jednej strony jest tak, że mogę wiele zrobić, a jednocześnie nie mogę nic powiedzieć. I widzę to nie tylko na własnym przykładzie. Ileż razy próbowałem rozmawiać z mężczyznami – znajomymi i nieznajomymi, którzy mieszkają za granicą, a oni nie podejmują dyskusji. I rozumiem, że to jest problem. Chciałbym, aby w miarę możliwości, jeśli nie mogą być w Ukrainie, pozwolić im się zjednoczyć i stworzyć silny głos za granicą, który będzie walczył o zasady kraju. A może jest tak, jak powinno być? Żeby nie nakręcać ludzi na wyjazd z Ukrainy?
Ten temat bardzo mnie nurtuje. Nie rozumiem też, dlaczego nigdzie nie mówi się o tym publicznie. Czy będąc ciągle za granicą, powinieneś wypowiadać się i robić coś, i jak robić, aby wesprzeć Ukrainę? A ja jestem dokładnie na tej łodzi. Mam własne doświadczenia i pytania, które nieustannie sobie zadaję: „Dlaczego nie jestem na froncie?”, „A gdybym był, co by się ze mną stało?”, „Może już bym nie żył?”, „ A może wręcz przeciwnie, odkryłbym swoje prawdziwe ja?”, „Co stałoby się z moim ojcem, moją córką?”
Jest tu wiele pytań, na które nie znam odpowiedzi. I ten spektakl daje mi możliwość życia przez pewien czas bez wewnętrznych wahań, które robią ze mnie psychicznego inwalidę. Mówię to nie dlatego, aby ktoś mnie pożałował.
Z łatwością mogę pojechać gdzieś do Czarnogóry na wakacje, ale nie stać mnie na to. O tym też mówię w spektaklu. Nie było w moim życiu lata, żebym nie wybrał się moją łódką na Dniepr. Woda, a w szczególności rzeka, jest dla mnie bardzo ważna. Organizowałem nawet festiwale na wyspie Dniepr i przewoziłem tam ludzi moją łodzią. A wojna na pełną skalę to pierwsze trzy lata, które spędziłem bez kontaktu z wodą. Jest to dla mnie bardzo ważne, ale sam dokonałem tego wyboru.
Spektakl daje mi możliwość zadawania pytań, szukania odpowiedzi.
Chciałbym też porozmawiać z publicznością po spektaklu. Po pierwsze uświadomić, czy udało mi się przekazać publiczności tę myśl, którą zamierzałem. A po drugie, być może spróbować zapoczątkować dyskusję.
Jakich widzów Pan się spodziewa: Ukraińców, Polaków?
Obecnie oczekuję po prostu widzów. Nie mam specjalnych oczekiwań, bo tutaj nie mam tego kapitału społecznego i statusu, jaki miałem w Ukrainie. Jestem tu nikim. Uchodźca…
Ale jeśli mówić o tym, czego bym chciał. Przede wszystkim chciałbym zobaczyć na moim spektaklu Polaków. Ma dla mnie duże znaczenie, aby zwrócić się do europejskiej publiczności. Opowiedzieć im, co się dzieje. Spróbować przekazać swoje doświadczenia, uczucia. Zrobić tak, aby ludzie przeżyli ze mną te momenty: blackouty, pierwszy wyjazdy do Irpinia po deokupacji. Aby człowiek mógł przez chwilę poczuć się tam, aby zrozumiał, jak wiele ma obecnie.

Generalnie, w spektaklu nagłaśniam pytania, które zawsze mnie dręczyły. Opowiadam na przykład historię, kiedy wraz z zespołem dziennikarzy na początku pełnoskalowej inwazji trafiamy do Irpinia. Tam spotykamy młodego człowieka: ma na ramieniu żółtą taśmę (jest to jeden ze znaków rozpoznawczych ukraińskiej armii) i granatnik w rękach. Opowiedział nam, że przez tydzień przesiedział w piwnicy, nie mógł wytrzymać i zaczął walczyć z Rosjanami.
W spektaklu rozważam kwestię, że człowiek zmienia się pod wpływem pewnych warunków, zwłaszcza gdy wychodzi poza swe zwyczajowe granice. W spektaklu wprost zadaję pytanie, dlaczego ludzie sami nie tworzą warunków, w których się zmieniają? Na co czekają? Ludzie uważają za oczywiste to, co mają, na przykład ręce lub stopy. A w Ukrainie jest teraz wielu ludzi bez rąk i nóg.
A my mamy te ręce. I nawet nie zastanawiamy się, do czego zostały nam one dane. Nie mam odpowiedzi. Chciałbym jednak, aby te pytania zostały postawione. Przynajmniej tutaj, przynajmniej w jakimkolwiek innym kraju na świecie. To nie ma znaczenia, najważniejsze jest to, że jest jakaś świadomość. Jakiś rodzaj przebudzenia.
Świat przekroczył już pewną granicę. Puszka Pandory jest otwarta. Porządek świata został naruszony. Po prostu jeden kraj zwyczajnie dostał świra i najechał inny kraj. Tylko, że ma więcej broni. I bez względu na to, co zrobisz, bez względu na to, jakie negocjacje zorganizujesz, będzie to tylko proces tymczasowy. Konieczne jest całkowite przemyślenie światowego ładu.
Tu może pomóc kultura…
Kultura nie nadąża, na nieszczęście. Wciąż widzę na przykład ukraińskich artystów, którzy mówią, że są kosmopolitami, tworzą dla sztuki. W ogóle nie rozumiem tych ludzi. To ludzie z Charkowa, Sum czy Czernihowa, którzy wyjeżdżali z Ukrainy z dużymi trudnościami. A mimo to nadal pozostają jakby „ponad tym wszystkim”.
Więc dla mnie dzisiaj sztuka jest bronią, potężną bronią, która może działać bardzo silnie. I Rosjanie doskonale o tym wiedzą.
Dlatego zależało mi, aby tę historię usłyszało jak najwięcej osób za granicą. Tym bardziej, że muzykę do tego spektaklu skomponował Paweł Passini. Doskonale wyczuł moje emocje.
Proszę powiedzieć więcej o zespole, z którym tworzył Pan spektakl.
Nasz zespół to jakiś love-team. Świetnie się dogadujemy i rozumiemy. Nasz zespół to ja, Anna Basowa, Paweł Passini, Ołena Semeniuk i Chrystyna Szyszkariowa. Ołenka, która zajmuje się scenografią i multimediami pochodzi z Białorusi, Paweł, który przygotował akompaniament muzyczny, pochodzi z Polski. Pomaga mi także w reżyserii, ponieważ zna lepiej Centrum Kultury, w którym odbędzie się przedstawienie.
Członkowie zespołu rozmawiają między sobą po ukraińsku, polsku lub angielsku. Po raz pierwszy mam doświadczenie w pracy w tak wielojęzycznym zespole, w którym wszyscy tak dobrze się nawzajem rozumieją.
Czy planujecie pokazać spektakl w innych miastach Polski?
Zaczęliśmy robić spektakl tak, aby można go było prezentować w różnych miastach.
W zależności od wyniku pierwszych przedstawień będzie wiadomo, dokąd powędruje.
Rozmawiała Anastasiia Verkhovetska