„Napisałam tę książkę, aby pokazać, że na tę wojnę poszli najlepsi” – rozmowa z Olgą Solarz – Nasz Wybir – Portal dla Ukraińców w Polsce

„Napisałam tę książkę, aby pokazać, że na tę wojnę poszli najlepsi” – rozmowa z Olgą Solarz

Anastasiia Verkhovetska
19 maja 2025
„Napisałam tę książkę, aby pokazać, że na tę wojnę poszli najlepsi” – rozmowa z Olgą Solarz
Anastasiia Verkhovetska
Anastasiia Verkhovetska
Materiał ten jest dostępny również w języku ukraińskim
Цей текст також можна прочитати українською мовою

Na początku maja polskie wydawnictwo Libra opublikowało książkę polskiej wolontariuszki i naukowczyni Olgi Solarz „Dzikie pole. Wojenna opowieść”. Jest to relacja z pierwszego roku pełnowymiarowej inwazji rosyjskiej, który autorka przeżywała wspólnie ze 128. Samodzielną Brygadą Obrony Terytorialnej „Dzikie pole”. „Nasz Wybór” rozmawiał z Olgą Solarz o tym, jak zrodził się pomysł na książkę, jak przebiegała praca nad nią i co najbardziej interesowało autorkę w procesie pisania.


Jakby określiłaby Pani gatunek tej książki?

Najbardziej właściwie można to chyba nazwać reportażem opartym na obserwacji uczestniczącej. Jako antropolog, naturalnie, że gdy znajdę się w określonym środowisku, w określonych okolicznościach lub miejscu, zawsze rozważam rzeczywistość w wielu wymiarach. Dla mnie jest to zawsze rzeczywistość kulturowa, kulturowo-historyczna i językowa. A przestrzeń wojny, przestrzeń działań wojennych, jest także przestrzenią, która ma swoją historię. Nie zaczyna się w 2022 roku, ale ma głębsze korzenie, dłuższą prehistorię. 

 

Obserwacja uczestnicząca oznacza, że brała Pani bezpośredni udział w opisywanych wydarzeniach?

Znalazłam się na  południowym froncie – na styku trzech obwodów: donieckiego, dniepropietrowskiego i zaporoskiego. Tam zaczęłam pomagać 128. Samodzielnej Brygadzie Obrony Terytorialnej „Dzikie Pole”, szczególnie 231. Samodzielnemu Batalionowi Obrony Terytorialnej. Niektórych żołnierzy znam od 2014 roku.

Choć formalnie przyjeżdżałam jako wolontariuszka, moja rola nie ograniczała się do tego. Nie byłam tylko obserwatorką, ale także uczestniczką wydarzeń. Chłopaki nie traktowali mnie jak kogoś obcego – byłam „swoja”, mimo że przychodziłam i odchodziłam.

Dzięki takiej postawie mogłam być obecna w wielu sytuacjach – w codziennym życiu batalionu ze wszystkimi jego niuansami: od tragicznych momentów straty, gdy ginęli koledzy, po wydarzenia radosne – gdy udało się odzyskać pozycję, gdy ktoś się ożenił lub dowiedział się o narodzinach dziecka.

Najlepiej znałam Kompanię Wsparcia Ogniowego, do której zostałam przydzielona. Z nią byłam najbardziej związana.

To, o czym jest Pani reportaż? 

Moja książka jest o byciu. Byciu wśród żołnierzy. To także obserwacja tego, jak wyglądają bataliony obrony terytorialnej, które moim zdaniem na początku 2022 roku były najgorzej wyposażone, najmniej „rozpieszczone”. Często musiały same, dzięki własnej motywacji i kreatywności, zdobyć potrzebny sprzęt, w tym broń.

Dla mnie Wojska Obrony Terytorialnej są prawdziwym fenomenem. W rzeczywistości ta książka to krótka historia WOT. Można by napisać o jakimkolwiek oddziale, ponieważ wszystkie działały kierując się wewnętrznym powołaniem. Chłopcy stali w długich kolejkach w punktach poboru do wojska 24, 25, 26 lutego i później – tylko po to, aby dostać się do wojska i walczyć o swój dom.

To książka o pierwszym roku pełnoskalowej wojny, tworzeniu i stopniowym rozszerzenia korytarza, który Rosjanie próbowali utorować na Krym. I o tym, jak konkretna jednostka powstrzymała wroga, utrzymała linię frontu i broniła swoich pozycji. O wszystkim, co można nazwać „kuchnią frontową”.

Co najbardziej zainteresowało Panią jako antropologa? 

Byłam związana z oddziałem obrony terytorialnej, który był z Dniepru i obwodu dniepropietrowskiego. Byłam pod wrażeniem, że chłopaki nie mieli w sobie zbędnego patosu – nie było górnolotnych fraz o patriotyzmie czy wzniosłych ideałach. Kierowali się po prostu jakąś zupełnie naturalną potrzebą wypełnienia swojego męskiego obowiązku – troski o rodzinę, walki o nią i ochrony domu. I to była najbardziej podstawowa, fundamentalna motywacja  do walki.

Nie poruszam kwestii czysto militarnych, bo uważam, że jest wielu fachowców ekspertów, którzy będą analizować wojnę z różnych perspektyw. Interesowali mnie przede wszystkim ludzie. Moim zdaniem oddziały obrony terytorialnej składały się ze szczególnych ludzi – o każdym z nich można by napisać oddzielną książkę.

Na przykład, okazuje się, że jeden z żołnierzy był przed wojną właścicielem największego klubu bilardowego w dużym mieście i wyszkolił wielu europejskich medalistów. Inny okazuje się wyjątkowym specjalistą od rzadkich typów silników. A osoba, z którą pijesz poranną kawę, od dzieciństwa pasjonuje się haftem krzyżykowym. Żołnierz, który po prostu haftuje. A takich historii są dziesiątki. Podałam tylko kilka przykładów.

Tak naprawdę, kiedy zaczniesz rozmawiać z tymi ludźmi, odkryjesz ich bogatą prehistorię. To nie są po prostu pikselowi żołnierze, których widzimy tu i teraz. Każdy z nich jest kompletnym mikrokosmosem.

Napisałam tę książkę przede wszystkim po to, aby pokazać, że na tę wojnę szli najlepsi ludzie – prawdziwe diamenty. Ale jednocześnie chciałam oddać hołd moim zmarłym przyjaciołom, aby ich nazwiska nie zostały zapomniane.

Poza tym bardzo ważne było dla mnie to, że wszystko to działo się w stepie. Step mnie przyciągał i magnetyzował. Uważam, że step jest symbolem wolności i przestrzeni. Wierzę, że Ukraińcy, jako naród zamieszkujący tę ziemię, mają w genach ten szczególny, wolnościowy duch stepu.  I ten step zaczynałam dopiero odkrywać. 

Widziałam tam całe fragmenty prawdziwego, niezaoranego stepu, obserwowałam roślinność, różne żyjące tam owady. Obserwowałam zmieniające się pory roku i uczyłam nowych zapachów i kolorów. Kąt padania promieni słonecznych jest tam inny, więc wydaje się, że paleta barw jest zupełnie inna od tej, do której przywykłam w Polsce.

Dla mnie step jest jak palimpsest – z nałożonymi na niego scytyjskimi kurhanami i połowieckimi babami. A potem na tych kurhanach chowano kozaków.

A jeszcze te rzeki stepowe – jak krwiobieg stepu, które ostatecznie wpadają do Dniepru. Fascynuje mnie to, że step jest bardzo różnorodny, falisty, że są tu liczne jary i parowy, strumienie i stawy.

Więc ta wojna ma dla mnie jeszcze jeden wymiar. Przyglądałam się, jak moskale zdobywali step kawałek po kawałku, i martwiłam się o tę ziemię, o jej przyrodę. Pamiętam łąki pełne kwitnących irysów – teraz były pod kontrolą rosyjską i zrozumiałam, że te kwiaty mogą po prostu zniknąć na zawsze.

Wspomniała Pani, że bierze również pod uwagę historię opisywanego regionu. Na co zwróciła Pani uwagę w kontekście historycznym?

To, co dla mnie ważne – i co w pewnym stopniu staram się pokazać w książce – to duch Machna, Machnowszczyzny i jedynego na świecie państwa anarchistycznego, które przetrwało trzy lata. Duch ten nieustannie unosi się nad wydarzeniami wojskowymi i nad samymi chłopakami. Fakt, że nawet nasz batalion miał flagę Machna, wskazuje na głębokie związki z przeszłością, elementy tożsamości, które nie zawsze są widoczne dla zewnętrznego obserwatora. Dziennikarze, a także osoby po prostu przyjeżdżające na Ukrainę, często widzą tylko wojnę – bez jej tła, bez zrozumienia złożonej i wielowątkowej przeszłości tych ziem. Wygląda to tak, jakby coś nagle eksplodowało na „ziemi niczyjej”, która nie ma korzeni. Ale w rzeczywistości duch wolności żył tu zawsze – najpierw duch kozacki, później duch machnowców. Uważam, że chłopaki, żołnierze są  bezpośrednimi spadkobiercami tych, którzy walczyli o tę wolność. Noszą w sobie tego samego niezłomnego ducha.

Książka jest więc zapisem bycia, zmian pór roku, a także obserwacji działań wojennych, w których brałam udział: jak chłopaki szli do szturmu, jak siedziałam z nimi w okopach.

W rezultacie powstał, z jednej strony, oparty na faktach zapis tego, co faktycznie przydarzyło się tej konkretnej brygadzie. Myślę, że z czasem może stać się ważnym i ciekawym źródłem umożliwiającym rekonstrukcję pewnych aspektów tej wojny – jak wyglądała od środka, na małym, maleńkim odcinku frontu. Z drugiej strony starałam się pokazać szerszy kontekst tego świata. Nie bez powodu rozdziały książki noszą nazwy nawiązujące do przyrody: „Ziemia”, „Trawa”, „Pszenica”, „Suche pole”, „Dzikie pole”, „Bagno”. W ten sposób chciałam przekazać, że ziemia – dosłownie i w przenośni – jest fundamentem wszystkiego, co się na niej dzieje.

Czy tytuł książki „Dzikie pole” nawiązuje do historycznej koncepcji stepów nad Morzem Czarnym czy do nazwy batalionu, z którym Pani współpracuje?

Do jednego, i do drugiego. Z jednej strony dla mnie ten step zawsze był Dzikim Polem. Sama brygada również przyjęła nazwę „Dzikie Pole”, jakby czuła, że ​​jest to coś, co płynie w ich krwi. I rzeczywiście, można temu przypisać wiele znaczeń. Mam na myśli zarówno nazwę brygady, jak i miejsce, gdzie to wszystko się wydarzyło.

Kiedy wpadła Pani na pomysł napisania tej książki? Czy wydarzyło się coś konkretnego, co Panią do tego skłoniło?

Odczuwałam, że muszę archiwizować wszystko, co się dzieje. Robię to od samego początku, choć na początku w ogóle nie myślałam o książce. Nakręciłam wiele krótkich filmików, planowałam nakręcić krótki film o tej konkretnej brygadzie. 

Ale w brygadzie pojawił się mój przyjaciel Andrij „Monach”. Znałam go jeszcze od 2014 roku. Niestety, zmarł. Andrij był pisarzem i napisał powieść historyczną „Sól ziemi”, która nie została opublikowana. Wiele mówiliśmy o tym, że powieść historyczna jest najlepszą formą edukacji dla młodych ludzi. Uważał, że w Ukrainie brakuje wartościowych filmów i książek historycznych.

„Monach” podkreślił, że są rzeczy, które trzeba dokumentować, ponieważ w ten sposób kształtuje się tożsamość. Dlatego komunistyczne władze chciały wymazać pamięć, która jest podstawą tej tożsamości. I właśnie podczas tych rozmów zrodził się pomysł, żeby zacząć pisać. 

Jak wyglądał proces pisania książki? Opowiada o 2022 roku, ale ukazała się dopiero teraz, wiosną 2025. 

Książkę pisałam dość długo, bo zawsze było milion innych spraw. Znalezienie czasu nie było łatwe. Cieszę się, że po prostu zamknęłam się w okopach z chłopakami na sześć tygodni i pisałam każdego dnia. Rano wstawałam, robiłam sobie kawę, siadałam pod osłoną blindażu i pracowałam, wychodząc tylko wtedy, gdy było to konieczne, na kilka minut. To pozwoliło mi się w pełni skoncentrować. Poza tym mogłam od razu skonsultować z chłopakami różne szczegóły, bo pamięć z czasem się zaciera.

 

Czy planuje Pani tłumaczenie na ukraiński?

Tak, bardzo bym chciała. Po pierwsze, aby chłopcy mogli przeczytać ją po ukraińsku, a po drugie, aby mogły przeczytać ją ich rodziny. Po trzecie, uważam, że jest to także, że tak powiem, zapis historii, pewnych faktów z historii Ukrainy, więc dobrze byłoby mieć do tego dostęp. Dlatego na pewno będę szukała wydawnictwa, które będzie chciało przyjąć, przetłumaczyć i opublikować moją książkę.

A czy będzie kontynuacja?

Tak, to moje marzenie. Ale pytanie brzmi, czy znajdę na to czas. „Dzikie pole” opisuje rok 2022 – tam akcja kończy się w Sylwestra z roku 2022 na 2023. A 2023 rok to zupełnie inny etap. Ponieważ rok 2022 to bardzo silna motywacja, wiara i entuzjazm. A rok 2023 to kontrofensywa, która można by rzec, okazała się nieudana, a którą miałam okazję obserwować, bo miała miejsce właśnie na moim terenie. A potem 2024, 2025 rok – to już zupełnie inny nastrój, inna dynamika wojny, zmiana wszystkiego. Dlatego wpadłam na pomysł, żeby napisać część drugą i trzecią. Ta historia już się rozpoczęła, ale jeszcze się nie skończyła. I oczywiście chciałabym, żeby to kończyło się tym, że wygrywamy.

Olga Solarz – polska badaczka, etnolożka, tłumaczka, doktor nauk filologicznych, a także wolontariuszka i założycielka fundacji „Magia Karpat”. Jak powiedziała w rozmowie dla „Nowa Polszcza”, ma „rozproszone” korzenie, między innymi ukraińskie. „Jedna babcia pochodzi z regionu sumskiego, druga z Litwy, jeden dziadek był z Kaszub, a drugi z Nadsannia” – mówi wolontariuszka. Olga Solarz kształciła się w Krakowie i Lwowie, a od ponad 15 lat mieszka w Przemyślu. Zajmuje się również ratowaniem ukraińskich cmentarzy w Polsce. Niedawno pisaliśmy o tym, że wspólnie z ukraińskimi żołnierzami Olga Solarz wywiozła z regionu donieckiego cztery połowieckie baby z  XI-XII wieku.

Anastasiia Verkhovetska