Dom jest tam – gdzie oddychasz swobodnie. Wywiad z Ernestem Sulejmanowym i Elmirą Seit-Ametową. – Nasz Wybir – Portal dla Ukraińców w Polsce

Dom jest tam – gdzie oddychasz swobodnie. Wywiad z Ernestem Sulejmanowym i Elmirą Seit-Ametową.

22 maja 2023
Dom jest tam – gdzie oddychasz swobodnie. Wywiad z Ernestem Sulejmanowym i Elmirą Seit-Ametową.

Materiał ten jest dostępny również w języku ukraińskim/
Цей текст також можна прочитати українською мовою

Ernest Sulejmanow i Elmira Seit-Ametowa to małżeństwo, które kilka miesięcy temu, naprzeciwko rosyjskiej ambasady w Warszawie, otworzyło restaurację krymskotatarskiej kuchni„Krym”. Spotkaliśmy się z nimi w „Krymie” 18 maja, w 79. rocznicę, dokonanej przez sowieckie władze, deportacji Tatarów krymskich. Przygotowując i nalewając aromatyczną, tradycyjną krymskotatarską kawę („To nie jest kawa po turecku, Turcy do cezwy dodają cukru, Tatarzy piją kawę z cukrem w ustach!” – podkreśla Ernest), Elmira i Ernest opowiadają o tym, jak kiedyś w tym dniu na Krymie wszystko się  zamykało, a ludzie  zbierali się na  żałobnych demonstracjach. O życiu na deportacji, powrocie na Krym, życiu w Warszawie i planach na przyszłość, z małżeństwem rozmawiała Daria Łobanowa.


O ile wiem, oboje urodziliście się na wygnaniu?

Ernest: W Taszkiencie.

Co w dzieciństwie opowiadano wam o Krymie?

Ernest: No cóż, przez całe dzieciństwo słyszeliśmy o Krymie. Ogólnie, moja żona i ja pochodzimy z różnych grup, ja jestem z Bakczysaraju, terenów górskich, więc zawsze opowiadano mi o górach i morzu. Nijak nie mogłem sobie wyobrazić, jak wygląda morze. To znaczy, dużo, dużo wody, duże fale, a w tym czasie największa wodą, jaką widziałem, była szeroka na trzy metry rzeka. Więc nie mogłem sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy za wodą nie widać horyzontu.

Elmira: Dziadek zawsze opowiadał mi o figach. Mówił, że na Krymie nie jest płaska, jak w Środkowej Azji, tylko wydłużona, i że rośnie na drzewie, którego nie trzeba zakopywać w ziemi, a na tym drzewie było tyle fig, że prawie cała wieś mogła się nimi pożywić.

Ernest: Mój tata opowiadał też o krymskich arbuzach, tak słodkich, że kiedy je jesz – palce kleją się od soku. Takie wspomnienia z dzieciństwa, w których wiele osób mówiło, że w domu, na Krymie, wszystko jest smaczniejsze, lepsze – woda słodsza, ziemia bardziej żyzna. Od dzieciństwa wiedzieliśmy więc, że jesteśmy Tatarami krymskimi, że naszą ojczyzną jest Krym. Rodzice opowiadali o wysiedleniu, o tym, jak naprawdę oczekiwali po śmierci Stalina, że ​​wkrótce będą mogli wrócić do domu, ale ten proces okazał się znacznie dłuższy, prawie do końca lat 80. Doszło do tego dopiero, gdy my zaczęliśmy powracać. I wtedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że nie przeprowadzamy się, ale wracamy do domu, że jesteśmy rdzennymi mieszkańcami Krymu. Nigdy traktowaliśmy Uzbekistanu jako naszej ojczyzny, mimo że tam się urodziliśmy.

Jakie były wasze pierwsze wrażenia z Krymu? Co zapamiętaliście z pierwszego spotkania z ojczyzną?

Elmira: Pierwszy raz byłam na Krymie w 1984 roku, pojechaliśmy odwiedzić krewnych, którym udało się wrócić w latach 60., było takie małe okienko po „odwilży”, gdy zezwolono Tatarom krymskim na osiedlanie się na terenach stepowych, ale trwało to dosłownie kilka miesięcy, potem znowu zostało zakazane. I właśnie w tym okresie nasi krewni zdołali osiedlić się w Sakach. Właśnie wówczas, w 1984 -tym, razem z tatą, pojechaliśmy na ślub ich dzieci. Tata chciał mi pokazać, gdzie się urodził – wieś niedaleko Jałty – Aj Wasyl, której grecka nazwa została w końcu przekręcona przez władze sowieckie na „Wasiljewka”.

Ernest: W rzeczywistości nasza krymska krew jest bardzo zmieszana. Starożytni Grecy, podobnie jak inne ludy zamieszkujące półwysep w różnych okresach historycznych, nie wymarli jak dinozaury, zasymilowali się z rdzenną ludnością, pozostawiając po sobie ślady, także w języku. W języku krymskotatarskim, w jego różnych grupach i dialektach, występuje wiele słów pochodzenia greckiego, łacińskiego i niemieckiego. Zdziwiło mnie przy tym, kiedy po raz pierwszy przyjechałam na Krym, gdy mówili mi – „po co tu przyjechałaś, „spadaj” do swojej ojczyzny w Mongolii”, a  gdzie ja , a gdzie Mongolia?

Ogłoszenie na drzwiach restauracji „Krym” Warszawa 18 maja 2023. Foto: Daria Łobanowa.

 

W związku z tym pojawia się pytanie, na ile w ogóle waszym zdaniem, jest poprawna nazwa „Tatarzy krymscy”? Bo tak naprawdę jest ona efektem rusyfikacji, a pierwotnie lud nazywał się Kyrymly (krymski qirimli/qirimlirar – autor), dosłownie „Krymianie”.

Ernest: To prawda, właściwie jesteśmy Krymianami. Jednak tragiczna historia naszego narodu jest bezpośrednio związana z nazwą „Tatarzy krymscy”, w dużej mierze przez nią cierpieliśmy. Wśród Rosjan, którzy uważają się za naród „panujący”, prawie każdy, kto mówi innym językiem i wyznaje inną religię, jest dzikusem, Tatarem. Stąd wszystkie ludy mówiące po turecku stały się Tatarami: Tatarzy kaukascy, Tatarzy zakaukascy, Tatarzy astrachańscy, Tatarzy tuwańscy i Tatarzy krymscy. Jednocześnie Tatarzy kazańscy to tak naprawdę Bułgarzy, Tatarzy Zakaukascy to Azerbejdżanie, a Tatarzy Krymscy to Krymowie. To nie jest nasze rodzime imię, ale to pod tym imieniem przeżyliśmy ludobójstwo i wywózki, więc gdybyśmy jutro wszyscy nagle zaczęli nazywać się Krymianami, to czy wówczas będziemy pamiętać, a co najważniejsze – czy świat będzie pamiętał, że to właśnie na Tatarach krymskich komunistyczny reżim dokonał ludobójstwa. Chcemy zachować tę pamięć i zapobiec politycznym spekulacjom.

Prace brata Elmiry Abdula Seit-Ametowa wewnątrz restauracji „Krym”, 18 maja 2023. Foto: Daria Łobanowa

Elmira: Dodam jeszcze trochę o mojej pierwszej podróży na Krym (śmieje się). Jechaliśmy wówczas z tatą wycieczkowym autobusem, w którym przewodnik opowiadał, jak to ma zwyczaju: proszę popatrzeć na prawo, popatrzcie w lewo. Nie to, żeby było tam wiele zabytków architektury…

Ernest:  bardzo dużo zniszczono…

Elmira: … tak, wokół były wsie, jednak przewodnik podawał nazwy gór, a tam w dolinie sadyba jakiegoś rosyjskiego hrabiego, a tu pozostałości greckiego osadnictwa. Słuchałam, porównywałam z opowieściami, które słyszałam w rodzinie i dziwiłam się – dlaczego ani słowa o nas, jakby nas tu nigdy nie było. I gdy wreszcie spytałam, czy może coś opowiedzieć o Tatarach krymskich, bardzo się oburzył i oświadczył, że nie zamierza opowiadać o zdrajcach i wrogach  narodu.

To jeszcze w 1984 roku były jednak takie nastroje?

Elmira: Tak.

Ernest: Odnośnie nastrojów, to opowiem teraz, jak rok później dostałem się na studia. Nie mieliśmy wielkiego wyboru, przeważnie szliśmy na Taszkiencki Narodowy Uniwersytet. Byłem młody, bardzo ambitny i zdecydowałem, że nie chcę jak koledzy z klasy iść na wydział wychowania fizycznego, a pójdę na historię. Złożyłem więc dokumenty, dobrze zdałem pierwszy egzamin, przyszedłem na drugi, a tam, jak pamiętam, była komisja złożona z trzech kobiet: Żydówki, Koreanki i Rosjanki. Był to egzamin ustny, siedziałem i przygotowywałem się do odpowiedzi, gdy Rosjanka z komisji odeszła gdzieś na bok, Żydówka zapytała, jaka jest moja narodowość. Mówię, że: Tatar, a ona „No Tatarzy bywają różni, a pan konkretnie jaki?”. Ja z godnością mówię, że krymski. Nastała cisza, i za chwilę Koreanka ze współczuciem powiedziała: „Młodzieńcze, póki masz czas, spróbuj złożyć papiery na jakiś inny kierunek?”. Oburzyłem się, oświadczyłem, że bardzo dobrze znam przedmiot i podołam nauce na historycznym. Zdałem ten egzamin, jednak już na następnym – wiedzy o społeczeństwie, gdzie w komisji siedzieli wychowani w komunistycznej ideologii wykładowcy, wykosili mnie. Już później dowiedziałem się o niepisanych zasadach, zgodnie z którymi Tatarzy krymscy nie mogli studiować na wydziale historycznym, prawnym, języków obcych, milicyjnym, czyli jakichkolwiek, po których można pretendować na posady w organach państwowej władzy.


„Staruszka gotująca kawę” – praca ojca Elmiry – Ameta Seit-Ametowa (grafika) w restauracji „Krym”. Foto: z prywatnego archiwum Elmiry Seit-Ametowej.

Kiedy przeprowadziliście się na Krym?

Elmira: Moja rodzina przeprowadziła się w 1990 roku, potem studiowałam przez rok w Krymskiej Szkole Artystycznej, po czym wróciłam na kilka lat do Uzbekistanu. Chciałam zdobyć wyższe wykształcenie,  w Ukrainie nie było możliwości studiowania, rodzice nie pozwoliliby mi mieszkać w akademiku, a mieliśmy wtedy jeszcze mieszkanie w Taszkiencie.

Ernest: Przyjechałem trochę później, już po studiach. Długo szukałem pracy – było ciężko, często na rozmowie kwalifikacyjnej byli gotowi mnie zatrudnić, ale gdy zajrzeli do mego paszportu i widzieli moją narodowości – przepraszali i odmawiali. W końcu dostałem pracę w radiu – miałem godzinny program „Miras”, co w języku krymskotatarskim oznacza „spadek”, który zbudowałem w oparciu o programy Voice of America i opowiadałem po rosyjsku o historii , tradycjach, legendach Tatarów krymskich. Był to taki  program edukacyjny dla miejscowych. Był jeszcze piętnastominutowy blok  informacyjny, dzięki któremu poznałem swoją żonę (śmieje się).

Proszę o tym opowiedzieć!

Ernest: Piętnaście minut na wiadomości to ogólnie dość długo, zwłaszcza w przypadku Krymu. Codziennie rano otrzymywaliśmy play-listy z przeglądem wydarzeń na dany dzień. Często tego brakowało i musieliśmy szukać tematu do rozmowy. Pewnego dnia redaktor powiedział, że na pobliskiej ulicy otwarto wystawę młodych artystów. Szczerze mówiąc, nie bardzo się paliłem, ale musiałem wypełnić eter, więc poszedłem do galerii z siedmiokilogramowym sprzętem nagrywającym, a w drzwiach stoi niesamowita wysoka brunetka w kapeluszu i białym płaszczu. Zapytałem ją, czy może zna któregoś z  artystów. Odpowiedziała – „powiedzmy, że ja jestem artystką”, a ja od razu pomyślałem „musi zostać moją żoną” (oboje się śmieją). Krótko mówiąc, przez cały miesiąc opowiadałem o tej wystawie na antenie i zaprzyjaźniłem się z jej bratem. Któregoś dnia przychodzę do niego, a w domu są goście. Powiedziałem, że może przyszedłem nie w porę, a on: „W porządku, to przyszli do mojej siostry w swaty, chodźmy do mojego warsztatu”. I tak się zasmuciłem, myślałem całą noc, a rano poszedłem do Elmiry do pracy.

Elmira: O ósmej rano!

Ernest: Przyszedłem, mówię, coś w rodzaju – usiądź, proszę, musimy porozmawiać. Zebrałem się w sobie  i mówię: „Wyjdź za mnie!” A ona milczy, potem wstaje, potem znowu siada, zaczęła coś przekładać na stole, a potem mówi: „Ale, prawie nic o sobie nie wiemy”. A ja jej: „Cóż, mamy całe życie, aby się dowiedzieć”.

I co, tak od razu się zgodziłaś?

Elmira: Początkowo zgodziłam się na spotkania, ale za niecały rok – 4 września już wzięliśmy ślub. Jesteśmy małżeństwem już 24 lata.

Oboje uczyliście się w Polsce. Opowiedzcie o tym okresie?

Elmira: W 2007 roku uczyłam się na stypendium Gaude Polonia, miałam staż na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Po jego ukończeniu dostałam nawet dyplom od Ambasady Ukrainy „Za propagowanie ukraińskiej kultury”.

Ernest: A ja uczyłem się w  Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, później otrzymałem grant z programu Kirklanda. W tym okresie studiów napisałem artykuł o wysiedleniu Tatarów krymskich, zebrałem wspomnienia naocznych świadków z deportacji. Był rok 2005, zaraz po pomarańczowej rewolucji. Moja żona i ja naprawdę wierzyliśmy w Ukrainę, w jej europejską drogę, w rozwój Krymu. W ogóle nie myśleliśmy o pozostaniu w Polsce – mieliśmy pewność, że chcemy mieszkać w domu, na Krymie.

Artykuł Ernesta Sulejmanowa „Wypędzenie Tatarów z Krymu” w czasopiśmie „Karta”. Foto: Daria Łobanowa

Jak przeszliście wydarzenia 2014 roku?

Ernest: Właściwie dla nas zaczęło się to już w 2013 roku. Byłem na Majdanie od samego początku w listopadzie, od momentu, kiedy odbył się pierwszy pochód z europejskimi flagami. Po próbach rozpędzenia wieców zostaliśmy oczywiście na Majdanie, a ja byłem tam do 26 lutego, do wiecu pod krymskim parlamentem.

Elmira: Pracowałam wtedy na uczelni, na wydziale sztuki dekoracyjnej i użytkowej. 25 lutego polecieliśmy ze studentami do Turcji, była to pięciodniowa studyjna wizyta. Przez pierwsze dwa dni z zainteresowaniem zwiedzaliśmy okolicę, chodziliśmy do muzeów, podziwialiśmy kraj, uczelnie, krajobrazy. A 27 lutego wszyscy zaczęli otrzymywać niepokojące wieści z domu. Krewni pisali o pojawieniu się dziwnych ludzi i sprzętu wojskowego w Symferopolu, i to nie w centrum miasta, ale na obrzeżach, na terenach gęsto zaludnionych przez Tatarów krymskich. Nie wylecieliśmy w umówionym dniu, bo lotnisko w Symferopolu było już zajęte, ale następnego dnia samolot zabrał nas do domu. Nigdy wcześniej nie widziałem lotniska tak pustego – nikt nawet nie sprawdzał naszych rzeczy, po prostu nie było pracowników, tylko jeden strażnik graniczny i wielu milczących uzbrojonych mężczyzn na terenie obiektu. Ernest spotkał się z nami i następnego dnia wysłał do Kijowa.

Ernest: Odprawiłem ich z synem, a sam zostałem. Razem z przyjaciółmi organizowaliśmy ruch oporu: organizowaliśmy zebrania, drukowaliśmy ulotki. W przeddzień 16 marca wystartowała kampania „Pierogi zamiast referendum” – wzywano ludzi do ignorowania nielegalnego głosowania. Pamiętam jak odbierałem dziewczynę z Kijowa, która przywiozła smartfony do prowadzenia streamingu. Wówczas ważne było, aby przekazywać światu to, co działo się na półwyspie. Spotkałem ją na dworcu kolejowym w Symferopolu i zabrałem ze smartfonami do Sewastopola. Po drodze był punkt kontrolny z uzbrojonymi bojownikami. Myślę – no to wszystko, „dojechaliśmy”, ale starałem się być jak najbardziej zrelaksowany i pewny siebie. Jakoś się udało, nie sprawdzili dokładnie auta, tylko zajrzeli do bagażnika, zadali kilka pytań i przepuścili. Jeszcze później dotarło do mnie, że gdyby je znaleźli, prawdopodobnie nie zobaczyłbym swoich bliskich. Starałem się udzielić jak największej ilości wywiadów międzynarodowym stacjom, aby powiedzieć prawdę o Krymie. Któregoś dnia portugalscy dziennikarze, z którymi wcześniej rozmawiałem, zadzwonili do mnie, przesłali mi zdjęcie postu z listem gończym i powiedzieli, że kupili na dziś cały przedział w pociągu do Kijowa, czwarte miejsce dla mnie, jeśli zdecyduję się jechać. Tego dnia udzielałem wywiadu Al Jazeerze, kiedy zobaczyłem, że zbliżają się do nas „tituszki”, ale trzymali dystans -najwyraźniej czekali, aż ekipa odjedzie. Musiałem poprosić dziennikarzy, aby zaprowadzili mnie za róg, gdzie stał mój samochód. Stamtąd poszedłem pożegnać się z mamą i od razu na dworzec, wskoczyłem do ostatniego wagonu, prawie w biegu. To był mój ostatni dzień na Krymie.

Ogłoszenie o tym, że Ernest jest poszukiwany na słupie w Symferopolu, marzec 2014 roku, foto z prywatnego archiwum Ernesta Sulejmanowa

Jak to się stało, że znowu znaleźliście się w Warszawie?

Elmira: W 2019 roku nasz syn dostał się na Uniwersytet Warszawski.

Ernest: Nie miałem złudzeń, że rosyjska agresja ograniczy się do Krymu, Doniecka i Ługańska. Przez lata było przeczucie, że nie poprzestaną, że znów trzeba będzie uciekać, by ratować swoich bliskich. Dlatego gdy Dewlet-Geraj (syn Ernesta i Elmiry – aut.) dostał się na polską uczelnię, postanowili jechać  razem z nim. Było to prawie w przededniu lockdownu, więc z jednej strony były trudne czasy – pracowaliśmy dorywczo, ale też cieszyliśmy się, bo mieliśmy okazję pomyśleć o planach na przyszłość. Chcieliśmy wymyślić coś, w co zaangażowana byłaby cała rodzina. Wtedy też narodził się pomysł restauracji krymsko-tatarskiej, która miała stać się centrum naszej kultury i kulinarnych tradycji. Uwielbiam naszą kuchnię, ale sama miłość nie wystarczyła: poszedłem na kursy zarządzania gastronomią, potem dostałem pracę we włoskiej restauracji, żeby poznać całą kuchnię od środka, że ​​tak powiem. Długo szukaliśmy miejsca – początkowo były plany zupełnie innej lokalizacji, być może bardziej udanej pod względem liczby odwiedzających. A i nazwa miała być inna – Tatarasz. Jednak, gdy zadzwonił do mnie znajomy i zaproponował obejrzenie lokalu przy ul. Belwederskiej 44, kiedy zobaczyłem naprzeciw rosyjską ambasadę, to w głowie zaczęły mi się układać jakieś puzzle. Od razu wymyśliłem zarówno koncepcję, jak i nazwę i te flagi nad wejściem. To jest deklaracja naszego stanowiska – Krym nigdy nie był i nie będzie rosyjski, Tatarzy krymscy już dawno wybrali Ukrainę, bo dążymy do rozwoju w stronę Europy. Mimo wysokich kosztów wynajmu, słabej dostępności lokalu – mało kto tędy przechodzi, trzeba specjalnie do nas jechać – zostaniemy tu tak długo jak będziemy mogli.

Co jest dla was najważniejsze w restauracji „Krym”?

Elmira: Atmosfera. Nie mamy doświadczenia w biznesie, więc skupiamy się nie tyle na pieniądzach, ile na duszy. Zatrudniamy pracowników nie według zasady „zatrudniamy najlepszych, ze znajomością języka, doświadczeniem”, ale zatrudniliśmy swoich, krymskich, ponieważ ważne jest dla nas, aby pomagać swoim, wspierać ich. Ciekawe, że to młodzi chłopcy i dziewczęta, którzy przybyli tu teraz, uciekając przed pełnowymiarową wojną i mobilizacją, od lat nie uczą się ukraińskiego, ale mówią nim doskonale. I to jest też naoczna ilustracja ukraińskiego wyboru Tatarów krymskich, bo czy pamiętaliby ten język przez tyle lat, gdyby go nie kochali?

Elmira Seit-Ametowa i Ernest Sulejmanow w restauracji „Krym”, Warszawa 18 maja 2023. Foto: Daria Łobanowa

Czy wasza rodzina ma plan, co robić po wyzwoleniu Krymu?

Ernest: Oczywiście. Udało nam się ułożyć tutaj w Polsce całkiem niezłe, wręcz udane życie, dobrze znamy język, mamy przyjaciół. Udało nam się zbudować tutaj „filię” Krymu, „filię” Ukrainy. Wierzę, że dom jest tam, gdzie jest twoja rodzina i przyjaciele, gdzie czujesz się wolny, swobodnie oddychasz. Dla naszej rodziny takim miejscem jest Krym.

Rozmawiała Daria Łobanowa